Islandia 2001
Geyzery, gulfosy i inne wody..
Powrót do strony wyjściowej

Część północno-zachodnia.Półwysep Glamaa. Kilka dróg dało się nam we znaki : na 15 cm głęboki tłuczeń przed ubiciem. Nie sposób jechać inaczej niż na wprost. Adamowi kończy się bieżnik. Brak campingów. Prawie pod wieczór znajdujemy jeden "kołchoz" przy drodze. Dobre i to. Miał za to pięknie ustawione stoły biesiadne na wzniesieniu z widokiem na morze. Tyle że znowu wiało.
Po wymianie opony w stolicy odbiliśmy na Gejzery. Były mniejsze niż sobie wyobrażałem, ale chyba przesadzam. Lała się z nich od czasu do czasu śmierdząca gorąca wodu ku uciesze dość dużego jak na Islandię grona turystów. Mieliśmy szczęście, bo nawet dwa razy "piardnął" główny "Gejzer" nieczynny do wielu lat. A jeszcze piętnaście minut wcześniej zaglądaliśmy do jego wnętrza ...
I pojechaliśmy w "Interior" czyli w głąb wyspy. Dotychczas szwędaliśmy się raczej wzdłóż brzegów. Główny pomysłodawca Artur trochę się przeraził, ale w końcu to był jego pomysł i nie dało się już rady wycofać.
Pierwsze do czego dotarliśmy w miare względnymi drogami to słynny wodospad Gulfoss. Dwókaskadowy żywioł, kotłujący się w kanionie. Jak wpadniesz toś przepadł. Huk taki, że trzeba sobie było pokrzykiwać. Kropelki spienionej wody wypełniały cały kanion, podejście i okolicę. Zmokliśmy nieco dochodząc pod pierwszą kaskadę ale nie żałowaliśmy.
A potem już żarty się skończyły. Długa droga "do nikąd". Pustki, wiatr przestrzeń dla naszych "ja". Zimno bo wiatr zdmuchiwał powietrze z lodowców. Pierwszy przejazd przez mały strumyczek wzbudził pierwsze emocje. Jakiż on był mały, jak kałuża, ale w tedy ba to pierwsza przeprawa.
Zbliżały się godziny nocne i słońce zaczęło się ślizgać po horyzoncie.
Prawie "po ciemku" dotarliśmy do "Kampingu". O dziwo było kilka załóg. Ale dla nas najważniejsze było to że był naturalny basen z gorąca źródlaną wodą. Wymoczyliśmy się w nim ubrani w czapki, wszak wiało lodowate powietrze znad lodowca. Namioty rozbiliśmy na przygotowanym, malowniczo pofałdowanym placyku obsianym trawą.
Cywilizacja - a więc małe pranko. Rano o dziwo, było bezwietrzenie a więc ciepło. Zrobiłem więc sobie małe pranie po naprawieniu kranu. Co inżynier to inżynier ;-)
Okazało się, że kamping ustytuowany jast w malowniczym, upszczonym małymi gejzerami, śmrodzikami, sadzawkami i źółto zielonymi bajorkami miejscu. Generalnie wszystkie pogwizdywały, popiardywały, parskały, prychały, bulgotały i gotowały się. Smród był stosowny do dźwięków. Miły prospekt turystyczny przedsionka piekła.
Z interioru wycieliśmy na północ do cywilizacji by zatankować. Pognaliśmy też jeszcze wyżej. Tam już zrobiło się zimno. W tym miejscu to nawet "lekko" podmarzłem. Było wysoko, jakieś 100 metrów do chmur. Dla rozgrzewki poprzesiadaliśmy się na motocykle współtowarzyszy. Jak mawia Artur, każda sroczka swój ogon chwali i niech tak pozostanie.

 

Powrót do strony głównej UKRAINA